Hail, King of Scotland!
Zwykle jest tak, że się wybieram jak sójka za morze. Proste,
jakże nieskomplikowane wyjście do kina, zwłaszcza, że przez trzy miesiące w jednym
pracowałam i miałam okazję ujrzeć ów biznes od podszewki… Wyjście wyjściem,
lecz być może to zasługa mojej głęboko zakorzenionej prokrastynacji, która
chętniej widziałaby mnie w domu aniżeli wśród ludzi pośród których jak
najkrócej chciałoby się przebywać. Wielka szkoda, albowiem „Makbeta” warto było
obejrzeć na dużym ekranie.
Samego „Makbeta” jako takiego chyba przedstawiać nie trzeba.
Najczęściej wystawiana i adaptowana sztuka Williama Shakespeare’a z około 1606
roku. A jednak go przedstawiłam. „Makbet”, o którym mowa, to filmowa adaptacja
reżyserii Justina Kurzela z niezwykle nastrojową muzyką Jeda Kurzela i
Michaelem Fassbenderem w roli tytułowej.
Filmy oglądam nie tylko dla pochłaniania ich oczami, ale
także uszami. Dobry soundtrack to dobry film, nawet jeśli jest nienajlepszy.
Ten film jest świetny, a potwierdza to ilość screenów w moim śmietniczku
(zdecydowana fascynacja Fassbenderem) oraz muzyka zapisana na playliście na YT
wykorzystywana w odpowiednich momentach.
Michael Fassbender i Marion Cotillard– filmowi Makbet I Lady
Makbet – znakomici, gra aktorska powściągliwa, dziwnie to zabrzmi,
minimalistyczna, lecz jak bardzo eksponuje poszczególne fazy szaleństwa
tytułowego bohatera oraz przerażonej skutkami swojej manipulacji małżonki
owego. I już nawet nie chodzi mi o samego Fassa (fascynacji ciąg dalszy).
Trzeba przyznać, że szkockie pejzaże działają zdecydowanie na korzyść filmu –
spokojne, a jednocześnie zapierające dech w piersiach pustkowia, do których bym
się z chęcią wybrała. I została. Tak na zawsze.
Uwielbiam Fassbendera (i jego Makbeta) tak bardzo, że
zabrałam go ze sobą do domu. Dosłownie. Obecnie stoi w moim pokoju i patrzy
dość nieprzychylnie na moje bazgrolenie. Gdyby karton nauczyłby się mówić owym
niskim, cudownym głosem, byłabym skłonna przymknąć oko na fakt, że wygląda,
jakby się z grillem zderzył.
Na film ten przychodziły głównie grupy szkolne, względy są
oczywiste, skoro „Makbet” wciąż pozostaje lekturą szkolną. Poza grupami
szkolnymi przychodziły nieliczne pojedyncze osoby, wnioskuję z autopsji, co
skłania ku smutnej refleksji, iż współczesne społeczeństwo – tak bardzo
zabiegane i nieczułe na klasykę – nie ma czasu, by obejrzeć ponadczasowe dzieło
jednego z najwybitniejszych dramaturgów w historii literatury. Oczywiście jest
to najpewniej paskudna generalizacja, bowiem nie każdy może mieć nastrój na
taki film, gdy do kina chodzi się na rozrywkę.
Film wzbudził we mnie swego rodzaju niepokój. Ze skupieniem
śledziłam mimikę twarzy aktorów (czytaj: Fassa) i ze zniecierpliwieniem
wyczekiwałam na rozwój wypadków, jakbym nie znała wcale „Makbeta”. Było to
dzieło odkrywane na nowo, z innej perspektywy (domowego fotela w tym przypadku)
i przyznam szczerze, że w pewnym momencie doprowadził mnie na skraj łez (ach,
ta uczuciowość!). Klasyka w nowym wydaniu, podana na świeżo z nutką szaleństwa,
przybrana szkockim krajobrazem – danie godne spróbowania wszelkimi zmysłami.
Life's but a walking shadow. Honor. Love.
Friends. But in there's death. Curses.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz