poniedziałek, 22 lutego 2016

Makbet

Hail, King of Scotland!

Zwykle jest tak, że się wybieram jak sójka za morze. Proste, jakże nieskomplikowane wyjście do kina, zwłaszcza, że przez trzy miesiące w jednym pracowałam i miałam okazję ujrzeć ów biznes od podszewki… Wyjście wyjściem, lecz być może to zasługa mojej głęboko zakorzenionej prokrastynacji, która chętniej widziałaby mnie w domu aniżeli wśród ludzi pośród których jak najkrócej chciałoby się przebywać. Wielka szkoda, albowiem „Makbeta” warto było obejrzeć na dużym ekranie.


Samego „Makbeta” jako takiego chyba przedstawiać nie trzeba. Najczęściej wystawiana i adaptowana sztuka Williama Shakespeare’a z około 1606 roku. A jednak go przedstawiłam. „Makbet”, o którym mowa, to filmowa adaptacja reżyserii Justina Kurzela z niezwykle nastrojową muzyką Jeda Kurzela i Michaelem Fassbenderem w roli tytułowej.
Filmy oglądam nie tylko dla pochłaniania ich oczami, ale także uszami. Dobry soundtrack to dobry film, nawet jeśli jest nienajlepszy. Ten film jest świetny, a potwierdza to ilość screenów w moim śmietniczku (zdecydowana fascynacja Fassbenderem) oraz muzyka zapisana na playliście na YT wykorzystywana w odpowiednich momentach.


Michael Fassbender i Marion Cotillard– filmowi Makbet I Lady Makbet – znakomici, gra aktorska powściągliwa, dziwnie to zabrzmi, minimalistyczna, lecz jak bardzo eksponuje poszczególne fazy szaleństwa tytułowego bohatera oraz przerażonej skutkami swojej manipulacji małżonki owego. I już nawet nie chodzi mi o samego Fassa (fascynacji ciąg dalszy). Trzeba przyznać, że szkockie pejzaże działają zdecydowanie na korzyść filmu – spokojne, a jednocześnie zapierające dech w piersiach pustkowia, do których bym się z chęcią wybrała. I została. Tak na zawsze.


Uwielbiam Fassbendera (i jego Makbeta) tak bardzo, że zabrałam go ze sobą do domu. Dosłownie. Obecnie stoi w moim pokoju i patrzy dość nieprzychylnie na moje bazgrolenie. Gdyby karton nauczyłby się mówić owym niskim, cudownym głosem, byłabym skłonna przymknąć oko na fakt, że wygląda, jakby się z grillem zderzył.

Na film ten przychodziły głównie grupy szkolne, względy są oczywiste, skoro „Makbet” wciąż pozostaje lekturą szkolną. Poza grupami szkolnymi przychodziły nieliczne pojedyncze osoby, wnioskuję z autopsji, co skłania ku smutnej refleksji, iż współczesne społeczeństwo – tak bardzo zabiegane i nieczułe na klasykę – nie ma czasu, by obejrzeć ponadczasowe dzieło jednego z najwybitniejszych dramaturgów w historii literatury. Oczywiście jest to najpewniej paskudna generalizacja, bowiem nie każdy może mieć nastrój na taki film, gdy do kina chodzi się na rozrywkę.


Film wzbudził we mnie swego rodzaju niepokój. Ze skupieniem śledziłam mimikę twarzy aktorów (czytaj: Fassa) i ze zniecierpliwieniem wyczekiwałam na rozwój wypadków, jakbym nie znała wcale „Makbeta”. Było to dzieło odkrywane na nowo, z innej perspektywy (domowego fotela w tym przypadku) i przyznam szczerze, że w pewnym momencie doprowadził mnie na skraj łez (ach, ta uczuciowość!). Klasyka w nowym wydaniu, podana na świeżo z nutką szaleństwa, przybrana szkockim krajobrazem – danie godne spróbowania wszelkimi zmysłami.


Life's but a walking shadow. Honor. Love. Friends. But in there's death. Curses.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz